sobota, 10 listopada 2007

ostrzyżyny

Napadało ostatnio. Ulicami płyną epizodyczne rzeki. Bezradni własciciele samochodów, poprzesiadali się na stopy i kajaki. Ich zmęczone twarze odbijają się w tafli wody tworząc bezosobowe portrety ludzi skazanych na sukces, którego nigdy nie osiągną, W kajaku ciężej wygrywa się przetargi, nie mówiąc o sposobie na piechotę. Jeszcze przed deszczem nauczyli się liczyć na siebie, nauczyli się kreatywnosci i kapitalistycznego modelu gospodarki, który pozostawia ich gdzieś w połowie drogi na szczyt z mokrymi nogawkami, z debetem w banku, głowie i życiu codziennym. Teraz podczas deszczu ich oblicza wydają się jeszcze bardziej smętne i wyzute z emocji. Weseli kloszardzi pozdrawiają ich ze śmietników i zapraszają na wspólną konsumpcję resztek demokracji, które ktoś wyrzucił, bo nie miał już którego guzika odpiąć w spodniach. Obrośnięte tłuszczem mózgi ludzi z wyższych sfer martwią się o stan portfela oglądając spadające akcje swojego obszernego CV. Młode wilki jeszcze dziarskie i jeszcze naiwne wyśmiewają wyłysiałych prezesów podupadłych firm, którzy szczęscia i miłości szukają w tanich przydrożnych burdelach. Wilczki mają wyprasowane koszule, pachną francuskim luksusem, jeżdżą niemiecką solidnością i śmierdzą trupami deptanymi na bulwarach wielkich miast. Polifoniczne dzwonki nie pozwalają zmrużyć oka. Wilczki mają wąsy z amfetaminy, która pozwala im być open 24/h, bawią się w drogich dyskotekach, gdzie bezzębne nastolatki stawiają orgny w stan gotowości do spożycia.

Przesi w kajakach słyszą wilcze nawoływania, chcoiaż próbują je zagłuszać lekami na receptę i szkocką whisky pijaną wieczorami. Pętla się zaciska.

Młode wilki nie wiedzą, że prezesowkie stołki powodują raka i choroby serca, młode wilki nie czytają nekrologów swpich zasad moralnych i etycznych.

Prezesi umierają.

Młode wilki umierają,

Ze śmietnika słychać śmiechy pijanych kloszardów.

Napadało ostatnio. Ulicami płyną trumny ze złotymi nagrobkami.

wtorek, 26 czerwca 2007

Kontra Poszła

Tu było od zawsze, w przeciwieństwie do Tam, które zbudowali przedstawiciele klas średniej, aby stworzyć granicę między Tu i Tam, granicę która miała wyznaczyć różnicę między zaplutym plebstwem, a bogacącym się mieszczaństwem. Tam powstało zaskakująco szybko, prawdopodobnie dzięki ogromnemu zaangażowaniu partii rządzącej, która uznała za priorytetowe ochronę swoich wyborców przed demoralizującym wpływem bezrobotnych opozycjonistów z Tu. Po niecałych 3 miesiącach okazały mur stanął pośrodku trawnika, mieszkańcy tej brzydszej strony orientowali się, że coś jest nie tak dopiero w tedy gdy wpadali na niego w stanie upojenia beznadziejnością swojego położenia klasowego. Nie widzieli oni jednak w tym nic niezwykłego, ot parę cegieł do zajebania i sprzedania na jakiejś pobliskiej budowie. Dyskomfort odczuwało jedynie młodsze pokolenie, które przechodziło przez okres miłości do ojczyzny i nienawiści do segregacji społecznej odziedziczonej po proletariackich przodkach i romantycznych powstańcach. Wypisywało na murze hasła typu: „Precz z faszyzmem”, „Berlinie zjednocz się i powstań”. Cokolwiek te hasła miały znaczyć nie powodowały żadnych reakcji z obu stron. Paradoksalnie młodzież z Tam zaczęła utożsamiać się z ciemiężonymi rówieśnikami. Próbowali oni wywoływać presję na swoich liczących pieniądze rodzicach, na których ich wnioski formalne nie robiły wrażenia.

Z biegiem miesięcy doszło do powstania Unii młodych z Tu i Tam, która zrzeszała około 13 członków z obu stron i miała charakter radykalno-separatystyczny. Pierwszy atak terrorystyczny miał miejsce 13 września 1997 roku około godziny 13.24. Była to ociekająca żarem i śmierdząca potem niedziela. Ksiądz w kościele skończył właśnie msze, przedstawiciele samorządu tłumnie wylegli po kościelnym lansie na plac. W tym samym czasie Franciszek G. znany pod pseudonimem „Biedron” wrzucił w ów tłum 3 petardy typu kredka. Jedynie szybka reakcja pogotowia pomogła uratować „Biedrona” gdyż jedna petarda wybuchnęła mu w ręce urywając małego palca. Jednak mimo osobistego dramatu zdążył on wykrzyczeć: „ Rozpierdolcie mur w pizdu wy jebane skurwysyny”. Samorządowcy zaskoczeni żywiołowością i plastycznością przekazu zaczęli bić brawo okaleczonemu Biedronowi. Zaczęto domniemywać, że to jakiś zbuntowany nastoletni poeta, który swoim brutalnym przekazem odświeżył zakurzoną już poezję. Znalezione w jego wypowiedzi 34 odniesienia do literatury i kultury, ogłoszone go nawet największym objawieniem w poezji Polskiej. Biedron zaskoczony obrotem sytuacji, po wyjściu ze szpitala został otoczony przez popularne dzienniki, dostawał meile od wybitnych autorytetów, którzy mlaskali nad jego twórczością. W ferworze całego tego szumu medialnego, Biedron wydał nawet tomik poezji zatytułowany „ Spał Król w Rowie”, który na zawsze odmienił historię polskiej poezji. Biedron dostał nawet nagrodę Like, jednak rozczarował się że nie był to najnowszy model obuwia sportowego. Kiedy opadły już emocje, Biedron powrócił na swoje pierwotne łono czyli do Tu i do tej pory klepie biedę po tyłku, a mur jak stał tak stoi, bo najważniejsze to umieć umiejętnie odwracać uwagę opinii publicznej.

sobota, 19 maja 2007

Ulala.

Kosiarz obudził osiedle około 7.00, na twarzach niektórych widać było poddenerwowanie. Wczorajszy dzień, właściwie wieczór, a konkretyzując to noc, boleśnie oddziałowuje na teraźniejszość. Sprawdziłem czy mam wszystko. Nie miałem. Zobowiązałem się, że wrócę ze wszystkim z czym przyszedłem więc zacząłem szukać. Zacząłem od tej sterty ludzkich ciał na dywanie. Pod Januarym leżała Judyta, której nogi spoczywały na klatce Michała, który leżał plecami na Grześku, istniało podejrzenie że pod Grześkiem jest to czego szukam. Z trudem odkleiłem go od dywanu, a spod niego wydostał się okropny smród, który momentalnie rozbiegł się po całym pokoju. Frytki, papryka i makaron to mniej więcej szło dojrzeć w niestrawionych jeszcze całkiem resztkach. Grzegorz poruszył się wprawiając mnie w zakłopotanie. Wstał ubrał kurtkę, rzucił krótkie pa i wyszedł. Pomyślałem, że Grześ znowu spontanicznie ucieka do domu cały ujebany we własnych wymiocinach. Wracając do tematu, pod Grześkiem niczego nie znalazłem. Zgłodniałem trochę więc ochoczo wkroczyłem do kuchni. Próbowałem sobie przypomnieć czemu firanki leża w zlewie, ale było to ponad moje możliwości. W lodówce na szczęście znalazłem jedzenie, w zamrażalniku na nieszczęście znalazłem kota. Zafrasowany i skonfudowany wyciagnąłem go i zostawiłem do odmrożenia, zrobiłem kanapkę i wyszedłem. W przedpokoju zastałem ciemność, bojąc się jej chcac uniknąć konfontacji uciekłem do pokoju. Ku mojemu zdziwieniu ale i uradowaniu wielkim znalazłem w tymże pokoju obiekt swoich poszukiwań. Leżał Bogu dzięki na wersalce. Wsadziłem Bożenkę do wózka i wyszedłem czując w ustach smak tytoniu na kilogramy.

niedziela, 11 marca 2007

Zorza

Ktoś wrzucił zorzę polarną na mój blok. Mieni się i świeci. Zorze polarne mają to do siebie, że się mienią, więc nie byłem zaskoczony. Zaskakiwał mnie mój blok. Ludzie wyszli na przedłużenie swoich mieszkań i obserwowali zorzę. Zorza miała w sobie coś z przedstawiciela polskiego showbiznesu, bo przy większej publiczności zaświeciła jeszcze mocniej, że o mienieniu się nie wspomnę. I ludzie ci bezmyślnie wpatrzeni w to zjawisko dla nich nowe i niezrozumiałe wyglądali jakby mieli jeszcze w sobie coś z człowieka pierwotnego. Tą szlachetną cząstkę pozwalająca im się dziwić, a nie rozdziawiać pysk jedynie żeby powiedzieć "Chujowe" lub "Widziałem". A ja miałem coś z nich, bo choć nie zaskoczyła mnie zorza o tej porze roku, to zaskoczyły mnie ich dziwiące się oczy. Po kilku minutach już całe osiedle obserwowało zorzę i można było odnieść wrażenie, że zaraz wszyscy rozpoczną wspólne grillowanie. Czuło się w kościach, że wszyscy zgłodnieli od patrzenia na zorzę. Wszyscy wspólnymi siłami byliby w stanie dokonać wspólnej imaginacji pysznych karkóweczek. Ale zapatrzenie się pozwalało im jedynie się zapatrywać, do imaginacji nie doszło. Mijała 22, wspólnota mieszkańców dalej uczestniczyła w procesie uwspólnotywowania się patrzeniem i muszę przyznać, że całkiem dobrze im to wychodziło, nawet pokazywali sobie palcami co ciekawsze zorzy fragmenty, niektórzy próbowali pisać wiersze, a i chodziły plotki, że nasza wspólnota powiększyła się o dwójkę maluchów. Zorza poczęła słabnąć koło 22.24. Co mądrzejsi poprzynosili na balkony taborety, co głupsi robili nie wiem. Ktoś z góry, z nade mnie krzyknął, że czuje się częścią tej oglądającej wspólnoty, czuje że nie jest sam. Ja tworzyłem wspólnotę jednoosobową w takim razie, wspólnotę podglądaczy oglądaczy zorzy. Od dłuższego już czasu to jest od 22.39 Coś wisiało w powietrzu, które jakby zgęstniało i zawisło złowieszczo nad głowami, czuło się skład chemiczny rzeczywistości. O godzinie 22.42 zorza zniknęła. O godzinie 22.44 wspólnota zniknęła. I zostałem sam jak ten palec, co wystaje z dziurawej skarpety.

poniedziałek, 12 lutego 2007

Balast.

Siedzieliśmy tak dobre 30 minut zanim nadjechał 175. Autobus. Kierowca spojrzał na nas nieufnie, mamy go w dupie w końcu jazda bez biletu to dla nas nie pierwszyzna. Koalicja starych ludzi probuje pozrzucać nas z kulturalnie i pokojowo zajętych siedzeń. Siła ich perswazji nas nie przekonuje. Jebią nas ich sztuczne biodra. Wychodzimy jednak rzucając ostentacyjnie "kurwami" na lewo i prawo, do przodu nie, bo zmierzamy w tym właśnie kierunku. Na rogu 3 maja i Okrzei zapalamy ostatniego papierosa, znaczy ja zapalam, ona mówi że rzuca. Od miesięcy łudzi się i pierdoli. Zastanawiamy się co zrobić z miedziakami w kieszeniach. Staję na jakimś najtańszym winopodobnym. Raczymy się nim niczym najdroższym Bordeaux, lubimy takie substytuty zamożności czuć w ustach.
- Czemu my właściwie jesteśmy razem?- pyta mnie ni z tego ni z owego. Domyślam się, że alkohol zaczyna odgrywać główną rolę. Szybko próbuje inteligentnie wybrnąć z jakby nie patrzeć dla mnie krępującej sytuacji, bo nie miałem zielonego pojęcia czemu zadaję się, a nawet śmieć chodzić z małoletnią alkoholiczką. Odpowiadam więc przewrotnie:
- Może osobno nie jesteśy tak fotogeniczni?
Po chwili stwierdzam, że pierdoli mi się we łbie. Ona wydaję się usatysfakcjonowana, bo przestała się odzywać. Na moje szczęście, bo nienawidziłem tembru jej głosu, piskliwego i irytującego. Butelki nie oddajemy, bo nigdy nie byłem dobry w układankach, a i kleju nie mamy. Wracamy już chyba do domu. Do domów w sumie. Ona przy pomniku skreca na lewo w stronę Pałacu, ja cisnę prosto na osiedle. Chyba obyło się bez pożegnania. Wreszcie pozbyłem się balastu.

sobota, 3 lutego 2007

I chuj.

"Dzięki za wieczór" NIgdy nie potrafię powiedzieć czegoś od siebie w takim momencie. Czuję, że ona też nie ejst ze mną szczera. Dziękuje mi ustami w usta. Jak kogoś bliskiego czy jak koleżankę z liceum? Znika za dziurką od klucza. "Kurwa, dalej nie wiem na czym stoję."

poniedziałek, 29 stycznia 2007

Ewolucja !

Pan wszedł do pokoju, włączył światło, wyłączył mózg, włączył telewizor. Fotony, fotony, fotony ! Już po chwili opływał w dostatku wziętym prosto z reklamy. Zmieniamy kanały, zmieniamy, zmieniamy ! Przełączył na życie ciut ciekawsze niż to które miał po wstaniu z fotela, ("Nie nie zrobi mu tego !) chyba że szedł do lodówki (A jednak! Zrobiła), ale szybko wracał, bo ile można patrzeć na 3 plastry szynki i kawałek sera. Wiadomości. Złodzieje, złodzieje !. Strajk, afera, strajk, pogrzeb, wojna, afera. Same dobre informacje. Czasami dobrze wiedzieć, że za każdym krawężnikiem stoi ktoś chcący naruszyć twoją prywatność cielesną. Wyłączył telewizor. Łazienka. Wyszczerzył zęby do lustra, lustro zamilkło w przestrachu. Umył zęby, pastą poleconą przez stomatologa, ręcę mydłem polecanym przez śliczną brunetkę. Ręcznik sam sobie polecił. Wytarty udał się na spoczynek. I śnił. Śnił o buszu nieprzebranym, o pobratymcach swych włochatych, o pierwszym odważnym co z drzewa zszedł... I budził się z szokiem. Pot spływał po skroni. I pytał się sam siebie: "A my niby kurwa z czego zejdziemy?"

niedziela, 28 stycznia 2007

Na Wrocław!

Śnieg napadał nam do oczu. Wtedy gdy szliśmy tam gdzie dojść sposobu nie było. Podnosząc powieki strzepuję resztki puchu i oczom nie wierząc, pogłębiam się w niewierze. Nadstawiam ucho do szyny. W Krakowie nic nowego, sprawdzam drugą. W Gdańsku zere śniegu, za to leje. Deszczem rzecz jasna. Idziemy tak tymi torami, balansując między Gliwicami, a Częstochową. Uważamy na pociągi, bo nie lubimy smaku metalu w zębach. Rdzy tym bardziej. Wskakujemy na peron, mijamy parę osób z papierosami w ustach, rytmicznie wypuszczającymi dym, kłaniamy się nisko i prosimy o jednego. Dostajemy dwa, bo nas dwoje, a paczka jego pełna. Dzięki dobroczyńco, niech Bóg z tobą ! Odpalamy jednego, naiwnie sądzac, że jedna zapałka wystarczy. Nigdy jedna nie starcza. Gaśnie zanim dopełni powinności. Druga staje na wyskośći zadania i pozwala cieszyć się dymkiem. Lecimy po trzy, przecież jesteśmy tak blisko. Pociąg. Gaszę w połowie za nas oboje. Wsiadamy. "Na Wrocław panie! Na Wrocław!".