poniedziałek, 4 listopada 2013

Mrok

Teraz wszyscy siedzimy przy stole. Ja, ojciec, matka. Siedzimy przy czystym obrusie czwororożnym z wzorem kwiatowym stricte klasycznym, róże w kolorach tęczy. Zawsze jemy na kwiatach. Stół zrobił się strasznie stary przez te wszystkie lata. Sztućce jak zwykle ułożone idealnie, zgodnie z wytycznymi sawuar wiwru. Przeglądam się w łyżce. Moja wykrzywiona twarz robi się z każdym dniem coraz bardziej niesmaczna, coraz rzadziej mam ochotę aby zrobić z tym cokolwiek. Przede mną leży przepiękny talerz, który ma na około wymalowane kwiaty. Też róże. Na talerzu rzucony mam kawał martwego zwierzęcia. Wielką, obrośniętą tłuszczem część jego karku. Uśmiecham się do matki. Do tego ziemniaki i surówka z kiszonej kapusty i marchewki. Ojciec (…). Próbuje nie patrzeć w jego stronę żeby nie zwymiotować. Choć przypuszczam, że wyrzygałbym się nasturcjami. Po ostatnim ziemniaku zrobiło się strasznie cicho. Matka wstała w końcu i wyszła z kuchni. Ojciec myśli chyba jeszcze nad czymś do zjedzenia. Ja zmywam naczynia. Przy myciu noża zaciąłem się w kciuk. Krew moja karminowa spłynęła w dół rur. Krew moja karminowa płynie do morza. Ojciec wziął jakąś kiełbasę i wyszedł mlaskając z kawałkami obiadu na wąsach. Ja skończyłem zmywać.

 A za oknem taka ciemność, że dusza boi się w niej zatracić. Spowite nocą osiedle, drgało w konwulsjach, kaszląc i dusząc się śmiechem bezzębnych pracowników huty. Młodzi i starzy w tym mroku byli tacy sami, taki sam śmiech z każdego gardła. I tak w tym mroku zostaną już na zawsze. Później będą kłamać, że żyli i nikt im nie uwierzy. Ja żyłem! powiedzą i Nikt im nie uwierzy. I przejdą z tej ciemności w inną ciemność. Z mroku łona matki, przez mrok schodów na 3 piętrze, w mrok ziemi świętej rodzicielki. Ale gdyby nie brak czasu i brak pieniędzy. Nie, nie żyli by tak. O nie! Ale brak czasu i brak pieniędzy. Mrok. Klatkę rozświetla syk zapałki i już po chwili pojawiają się małe migoczące punkty. I oddechy. I płuca ich ogarnia czerń. I gdy kiedyś się obudzą już cali czarni będą. Języki ich bełkoczą, plączą się, a słowa pozbawione są treści. Pojawiają się i znikają w dymie. I nikt z obecnych nie widział nigdy tych słów. Chyba, że te czytane na ścianach. Ciemnym markerem pisane naścienne epitafia. Tu byłem. Czarne ślady obecności. Chuj do cipy wchodzi śmiało. I łyk. I głowy ich ogarnia czerń. Kocham J.C. Marek. I jutro skoro świt w mrok świata podążają ciężko i ospale, Jeden za drugim gęsiego i jak niewolnicy z nogami spętanymi poruszają się w równym tempie. I nic nie mówią. Usta dotykają jedynie papierosa, ale słowa jakoś się na nie cisną. Szkoda gadać. Wszystko już przecież wiedzą. Szkoda słów. Dopiero granatowym wieczorem znów spadnie grad bez treści. Grad wielkości jabłek. Ale teraz potrzeba ciszy. Kiedyś jeszcze chociaż serce krzyczało, nie zbyt głośno, ale rzucało się w piersi. Podjeżdża autobus i zabiera ich na hutę. I będzie zabierał ich codziennie. Aż nie umrą. A huta będzie stała wiecznie. Będzie wiecznie produkowała, aż piece gorące nie przestaną bić żarem. I będzie pracę dawała stadom ludzi i stada szczęśliwe będą z tej pracy. Żony będą robić śniadania do pracy. Stada będą produkować. I sylwester w Zakopanem, dzieci na koloniach nad morzem, dwa psy i mieszkanie. Produkować. Brzuch, telewizor, stare ubrania. Produkowanie męczy. I budzą się, któregoś dnia już bez śniadania od obcej kobiety szumnie zwaną żoną. I idą produkować. Wtedy właśnie przychodzi mrok. 

Ciemność spowiła osiedle. Ujadanie psów robi się coraz bardziej irytujące. Ojciec chrapie snem niespokojnym. Ja patrzę w mrok, ale nie dostrzegam już nic. Pogaszone światła. Osiedle śpi.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Masy zimnego powietrza.

Zawsze wychodziłaś dobrze i z gracją, ale tym razem przeszłaś samą siebie. Jak mogłaś? Drzwi trzaskały co raz to od nowa i bez końca odbijały się echem, w brzuchu czułem jak pękają mi wrzody, w duchu czułem jak pęka mi serce. Miałaś na sobie swoją ulubioną czarną sukienkę z dekoltem do pępka co działał na zmysły mężczyzn i kobiet przebywających w tedy w pokoju. Powietrze stało, było gęste i możliwe do spożywania. Twoje obcasy wbijały mi się w łydki, pod stołem nie czułem się pewnie. Pamiętam. Włosy opadały ci na ramiona, wtulałem się w nie gdy wpadałem do ciebie na kawę czarną jak one. Pamiętasz? Po tym jak wyszłaś atmosfera zrobiła się trochę napięta, nie mogę sobie przypomnieć kto wyciągnął nóż, ale doskonale pamiętam skutki zabawy. Gruby spłynął krwią. Krwisty Nil prosto z przedpokoju do łazienki. Katarakta. Słyszałem jak szeptali o sposobach wyjścia z tej krępującej sytuacji. Nie pamiętam. Obudziłem się dzisiaj. Nikogo już nie było. Zostało tylko powietrze. Dym z papierosów. I ty na wczorajszej poduszce.

niedziela, 26 lipca 2009

W duchu wszystkiego.

Na strzeżonym osiedlu z najsłodszego marcepana
Zmierzch zapadał deszczem
I
Pierzchnąć dał, jeszcze
Zapalonym, od wielu okien, skrom jedzonego dnia.

wtorek, 13 stycznia 2009

Wypociłem to i zalatuje potem.

Pomyślałem o Bogu
Jak o dobrym ojcu, który martwi się o swoje dzieci.
Pomyślałem o Ojcu
Jak o dobrym bogu, któremu zabrano wielką literę
Pomyślałem o Sobie.
Jak o osobie, z którą muszę mieszkać a nie do końca
Rozumiem.

środa, 3 grudnia 2008

Meksyk.

Byłem w Meksyku o 2 w nocy
bywałem tam już wcześniej
ale nigdy taki sam i taki trzeźwy
przestraszyłem się szczerbatego chodnika
i strzelistych latarni
pomyślałem, że wrócę do Polski na piechotę
ale upadłem przed 4
jakiś nazbyt nieuprzejmy jegomość
zaproponował, że mnie uraczy wodą z kaktusa
'to ci pomoże' mówił i pluł przed siebie
krwią albo czerwoną farbą
ja odmówiłem i wyrzuciłem z siebie
kamienie z żołądka
gdy odchodził wspomniał, że w Meksyku
wcale nie jest meksykańsko, co zdziwiło mnie,
bo myślałem, że tu chowają poetów w trumnach
ze spiżu i przykrywają gównem
około 5 przypomniałem sobie, że jestem tu przejazdem
i pora wracać do białoczerwoności
rzuciłem się więc w szarość zaułków
z których się już nie wraca i zjadłem

wszystkie swoje wiersze.

piątek, 21 listopada 2008

No jakże to tak!

A jeżeli Newton nie miał racji?

wtorek, 11 listopada 2008

Gospel

Wczoraj przyszedł do mnie Jezus pod rękę z Mahometem. Powiedział Jezus: Nie lękajcie się czarnego mesjasza!. Zawtórował mu Mahomet: Zważajcie aby was lęk paniczny nie ogarnął na widok czarnego oblicza zbawiciela!. Ogarnięty euforią pomieszaną ze zmieszaniem zająknąłem się jak najbardziej pewny słów swych: A gdzieżbyśmy obawę czy trwogę odczuwać mieli! Toż na tego czekaliśmy!. Jezus kontynuował: Lecz wiedzieć musicie, że mesjasz ów zniszczenie przyniesie! Przygotuje on grunt na Moje o to przyjście! I sądu ostatecznego godzina wybije! Lecz sprawiedliwi trwogi czuć w sercu nie będą, bo dla nich czeka uczta w niebie u Mojego Ojca!. W ten Mahomet zakrzyknął: Słuchajcie Syna Bożego gdyż słowa jego proroczą i sprawczą moc mają!. I wyszli.